Ostrava City Marathon

Skuszeni setną rocznicą, postanowiliśmy pobiec maraton w Ostrawie. Liczyliśmy na wyjątkową oprawę i niespodzianki.


Pierwsza pojawiła się tuż przed biegiem, gdzie organizatorzy ogłosili, że powracają do tradycyjnej trasy – 4 kółek „po parku”, bo miasto nie wyraziło zgody na 21 km pętlę przebiegającą przez atrakcje miasta. Trudno, trzeba było to zaakceptować.

Droga z Wrocławia do Ostrawy jest w miarę komfortowa i na miejscu byliśmy w zaplanowanym czasie. W drodze po odbiór pakietów widzieliśmy fragment trasy i trochę nas to zaniepokoiło. Czekał nas bieg ,chodnikami, ścieżkami rowerowymi i szutrowymi alejkami w parku… Biuro zawodów nie było oznaczone i sporo ludzi szukało punktu odbioru pakietów – numeru startowego, puszki piwa bezalkoholowego i oczywiście agrafek. Koszulka była dodatkowo płatna.

Miasteczko biegowe nawet wyglądało ale reszta to bieg „wiejsko-gminny”, które u nas są lepiej zorganizowane.
Trochę dziwię się organizatorom takiej nonszalancji i zupełnego braku wyobraźni a do tego igraniem ze zdrowiem i narażaniem biegaczy.
Zaledwie kilka najważniejszych zastrzeżeń:
1. Temperatura. Znając prognozy, nie przełożono godziny startu – a nawet dla maratończyków opóźniono ja o 10 minut! Trasa, owszem momentami była zacieniona (drzewami w parku i budynkami w centrum) ale i tak było bardzo gorąco i duszno. Reszta trasy, szczególnie wzdłuż wałów to patelnia ze słońcem prosto w twarz. Wystartowaliśmy o 10:10, temperatura w cieniu sięgała 29 – 30 stopni.
2. Woda. Punkty z wodą zaplanowano co 5 km, pojawiły się chyba jakieś dodatkowe – pierwszy niespełna 1,9 km ale brakło na nim wody. Generalnie na pierwszym kółku ze względu na „kumulację” zawodników na wszystkich punktach brakowało wody. Ja na pierwszych dwóch dostałam tylko napój izotoniczny, na który i tak musiałam czekać aż go naleją – ale i tak nim się oblałam (koszulkę), żeby choć trochę się schłodzić. Na kolejnych punktach udało mi się już dostać wodę ale też musiałam czekać aż wolontariusze naleją ją do kubeczków. Trudno się dziwić, że wolontariusze nie nadążali – w takim skwarze wszyscy chcą dużo wody do picia i polewania się… Szkoda, że nie było butelek. Napoje były dostępne tylko w plastikowych kubeczkach. Do tego dwa małe stoliczki to zdecydowanie za mało.
3. Bufet. Zauważyłam tylko dwa punkty z bufetem na trasie. Widziałam winogrona, arbuza i czekoladę, już w stanie płynnym – nie korzystałam, miałam swoje żele i dekstro. Za to na mecie byłam w szoku, bo wolontariusze na bieżąco smarowali pajdy chleba nutellą (sić!) do tego były prażynki, orzeszki w wielkich misach, banany pokrojone w plastry i miazga za arbuza zamiast kawałki… Poszliśmy do sklepu kupić sobie coś konkretniejszego do jedzenia.
4. Trasa. Tu nic nie zostało, pętla 10 km – niczym moje treningowe bieganie pod domem – park, wał, trochę ulicy. Zabezpieczenie nawet i było, czasem policjanci puścili auto tuż przed zawodnikami, podobno też elita zgubiła trasę. Fragmentami za wąsko.
Fot. Organizator

Jestem bardzo rozczarowana i w Czechach już nie planujemy biegać. Nawet wyniki się nie zgadzają, że nie wspomnę o długości trasy. Generalnie, od początku zastanawialiśmy się nad 2 kołkami a po wymianie uwag na około 17km zdecydowaliśmy pobiec tylko 21 km. Nie warto było nadwyrężać organizmu i narażać zdrowia. Tym bardziej, że biegania nam w najbliższym czasie nie zabraknie a do końca roku jeszcze dwa maratony w planach.
21K: 01:46:28 i 1:52:17