RUN ROME THE MARATHON


Byliśmy, widzieliśmy, przebiegliśmy!

W zasadzie to był jedyny maraton we Włoszech o jakim myślałam. Oczywistość. Dalej na horyzoncie Bolonia, Rawenna i Florencja. Niczego nie oczekiwałam, pojechaliśmy z „otwartą głową”, gotowi na nowe wrażenia i przygody. Przyznam jedno – start był spektakularny i najpiękniejszy z 21 jaki widziałam na maratonach (akrobacje na linie w Medoc, sztuczne ognie w Honolulu).

Po przylocie, pojechaliśmy odebrać pakiety. Expo było spore, dużo wystawców i rozrywek dla biegaczy. W pakietach była koszulka i worek – z bardzo ładną grafiką, nawiązującą również do medalu, ciasteczka, baton, woda i kilka reklamówek, generalnie bardzo udany zestaw.

Maraton startował o godzinie 8:00. W hotelu dostaliśmy wczesne śniadanie, bo nocowała z nami grupa biegaczy i poszliśmy, spacerem 3,9 km na start przy Koloseum.

Byliśmy na miejscu przed godziną 7 i tłum biegaczy gęstniał z każdą minutą.



Pogoda była idealna do maratońskiego biegu – umiarkowanie ciepło i słońce schowane za chmurami i tak cały dystans. Wystartowaliśmy z sektora C, był spory ścisk i pierwszy kilometr biegłam klucząc i wyprzedzając innych. Wystartowaliśmy z Forum Romanum, przebiegliśmy koło Ust Prawdy, Circus Maximus, budynku ONZ. Z każdym kilometrem robiło się „luźniej” na trasie i można było sobie znaleźć swoją przestrzeń na trasie. Było sporo puntów z wodą, izotonikiem i owocami. Na pierwszym po 5 km trudno było dopchać się do wody i brakło już owoców, ale z każdym mijanym kilometrem było lepiej. Banany, rodzynki i pomarańcze, z których chętnie korzystałam – bo świetnie odświeżają w kilku miejscach podawali żele.

Były też punkty z mokrymi gąbkami. Przy udziale tylu tysięcy biegaczy organizatorzy doskonale zabezpieczyli bufety i jestem pełna podziwu, bo zadbali o każdy szczegół.
Część trasy poprowadzona wśród zabytków była brukowana, nie byłam szczęśliwa z tego powodu, bardzo uważałam i biegłam wolniej kontrolując każdy krok. Były ciekawe fragmenty – pierwsze kilometry, Watykan i ostanie przed metą – Schody Hiszpańskie, Piazza Navona, tam też tłum kibiców gęstniał. Na trasie było kilka punktów dopingujących, orkiestry, trochę ludzi. Ostatnie kilometry mnie rozdrażniły a nie uskrzydliły – wąskie uliczki, bruk, tłum maratończyków i wrzaski kibiców a do tego masa turystów próbująca przebić się i zwiedzać. Miałam dość.

Przyznam szczerze, że jestem nieco rozczarowana trasą. Rozumiem, że nie jest łatwo przeprowadzić w mieście – i to jakim, 42 km trasy miedzy zabytkami z widokami. Dla mnie trasa nie była ładna, miałam wrażenie biegania w kółko po tych samych ulicach z ciekawymi akcentami na początku i końcu biegu. Uważam, że nie wykorzystano potencjału Koloseum – robiąc obok niego strefę depozytu i ubikacji.

Na mecie rozdawano folię termiczną i pakiety z wodą, jabłkiem, pomarańczem i ciasteczkami. Bez szału ale wystarczająco.
Jestem zadowolona, cieszę się, że pobiegliśmy ROME THE MARATHON, to była kolejna udana przygoda. Jako biegacz czułam się doceniona i zaopiekowana, do organizacji nie można się przyczepić.

Generalnie polecam, bo zawsze warto, ale my nie wracamy do Rzymu jako miasta i na maraton, który nie skradł mi serca.
P.S. Ciekawą niespodziankę przygotowali organizatorzy – maratoński dodatek w Corriere dello Sport z krótką informacją i nazwiskami wszystkich finiszerów.
42K: 03:53:46 i 04:24:01